Kilka ostatnich dni spędziłyśmy w Ukunda. Nie spodziewałam się tego: biała plaża, błękitne niebo, lazurowa woda i palmy kokosowe. Dom z basenem. Przejażdżka na wielbłądach – ja jechałam na Obamie;) Jadłyśmy madafu, czyli świeże orzechy kokosowe, a potem ośmiornice w restauracji z piaskiem pod stopami.
Drugiego dnia popłynęłyśmy na rafę. Byłam pod wrażeniem: jeżowce, wężowidła, piękne przydacznie i rozgwiazdy, które zapierają dech w piersiach! Najpiękniejsze zwierzęta, jakie widziałam! Na tą przejażdżkę zabrał nas kapitan Suleiman w mangowej łódce „Africa line”. Jego usługi polecam – tu namiary:
Suleiman Salim Mwaramwendo
Tel: (+254) 728 24 73 05
P.O. Box 33, Ukunda, Kenya
Polecam też usługi Rashida, który oprowadzał nas po Mombasie, czasem uciekając na modlitwę w meczecie. Same nie zdążyłyśmy skorzystać, ale Rashid oferuje też wyjazdy na safari. Jeśli kto chętny – voilà:
Rashid M. Zahran El Mazrui P.O Box 88536 Mombasa, Kenya
Życie w kenijskim St. Anthony Women Centre
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/zycie_w_kenijskim_st_anthony_women_centre_107802.html
07.08.2009
Kenijska dżungla miejska to ciekawy obszar badań antropologicznych. Nairobi wprawdzie idealnie wpisuje się w schemat zatłoczonego miasta z biznesowym centrum i rozrastającymi się obrzeżami, ale to, co się wewnątrz wydarza, warte jest pamiętnikarskiej rzetelności.
Kartograficzny ogląd Nairobi zawsze będzie niedokładny. Szczególnie jeśli chodzi o drogi: nowe, wielopasmowe, asfaltowe, piaszczysto-pylaste, wąskie i samozwańcze. Ze względu na komunikacyjny ścisk, zapotrzebowanie na nowe drogi dojazdowe jest bardzo duże. Mówi się, że Nairobi któregoś dnia eksploduje pod naporem samochodów. Ilość pojazdów jest doprawdy imponująca. Wyglądając przez okna autobusów, obserwuję sznury rozmaitych wehikułów, zmierzających stronę majaczących na horyzoncie pękatych biurowców.
Na drodze wyróżniają się duże zielone autobusy Citi hoppa oraz niebieskie KBSy, które sapią i dyszą na podjazdach, mają klekoczące podłogi i szyby mleczne od kurzu. W codziennej walce o centymetry wolnej jezdni, skręcają i zwijają się płynnie jak tancerki, próbując przybliżyć się trochę bliżej celu w możliwie najkrótszym czasie. Ich manewry przywodzą na myśl majestatyczne słonie, pasące się dumnie na postojach i w korkach, patrzące z góry na freestylowe podrygi krzykliwych i kolorowych matatu. Kierowcy tych małych busów to mistrzowie szosowych ekscesów, przodujący w slalomie i zbieraniu w biegu pasażerów, które to zdolności doprowadzili do nerwowej perfekcji. We wnętrzach ciasnych matatu można przeczytać, że dozwolone jest tylko wysyłanie smsów. Dla stałego pasażera tego środka transportu to oczywistość. Matatu to ruchowe rozgłośnie radiowe. Wiele pojazdów ma zainstalowany monitor, na którym wyświetlane są rytmiczne przeboje, wprawiające pasażerów w pulsujący trans.
Niemal automatycznie wchłania mnie przyśpieszony oddech dźwięków. Dj Sparks walczy w pojeździe o palmę pierwszeństwa z muzykalnym naganiaczem, który pełni także funkcję konduktora. To właśnie on przeciągłym gwizdem lub klepaniem w karoserię, informuje kierowcę pojazdu, żeby się zatrzymał, po czym sprawnym ruchem otwiera pasażerom przesuwne drzwi. Poza wyznaczonymi strefami, większość przystanków jest na żądanie, więc jeśli bus się jeszcze nie zapełnił, można go zatrzymać na ulicy jak taksówkę, machając na naganiacza, którego korpus wystaje z okna.
Poza efektami dźwiękowymi, matatu dostarczają także bodźców wzrokowych. Malarsko wyklepane karoserie stają się przyczynkiem do autoekspresji. Wśród barwnych oklein przeważają wizerunki świętych, pobożne sentencje, afirmacje Boga, wyznania wiary i reklamy instytucji religijnych (Jehovas Records). Osobną kategorię stanowią podobizny czołowych polityków (Obama), gwiazd filmowych, muzycznych i idoli. Zdarzają się przypadki ekspresji kontrolowanej lub całkowitej powściągliwości. Reszta to mutacje.
Mówi się, że kierowcy matatu płacą haracze. Nie jest to łatwy kawałek poletka do uprawy. Po wprowadzeniu nowych przepisów prawo zabrania przewożenia ponadlimitowej ilości osób. Ale i tak, przejażdżka matatu należy do kategorii bliskich spotkań trzeciego stopnia.
Nairobi uczy cierpliwości. Miasto jest ciężkie i gęste od zasysanej ludzkiej energii. Uliczki w centrum są wprawdzie zatłoczone ludźmi, którzy szczęśliwie wydostali się z korka, ale wędrówce z miejsca na miejsce nie towarzyszy już ta sama pośpieszna atmosfera. Ani kierowcy, ani piesi ni przejmują się znaczeniem sygnalizacji. Przejście przez ulicę w centrum miasta to test sprawności i nonszalancji. Ta swobodna bezczelność w krótkim czasie staje się odruchowa, dzięki czemu samochody i ludzie przepływają przez miasto w pozornej symbiozie. Tylko matki, tradycyjnie z małymi dziećmi na plecach, szczególnie uważają na przejściach. Nie zauważyłam jak dotąd choćby składanego wózka dziecięcego, ale nie wyobrażam sobie slalomu kolejnego pojazdu kołowego między sunącymi przechodniami. Zwracanie uwagi na kolor sygnalizacji świetlnej wydaje się prostszym przystosowaniem. W ciasnym matatu i w podskakującym na wybojach autobusie matka z małym dzieckiem to jeden organizm.
Przemieszczając się po Nairobi czuję się częścią wielkiej maszynerii, której arterie rytmicznie kurczą się i puchną pod napływem pojazdów. Ruch na ulicach jest jak rzeczny nurt, który podlega cyklom dobowym. W tym wielkim cielsku miasta wrze i kipie komunikacyjna magma. Jej temperatura jest zmienna.Za dnia bliskie zawału, nocą ulice są opustoszałe. Dzielnice, w których najczęściej zdarzają się porwania samochodów, patrolują uzbrojeni policjanci, którzy regulują przepływ pojazdów za pomocą metalowych jeżozwierzy, przypłaszczonych do jezdni. Wplecione między kwitnące krzewy druty kolczaste, wysokie ogrodzenia pod napięciem, zwieńczenia murów z tłuczonego szkła i wszędobylskie budki strażnicze przypominają, że poczucie bezpieczeństwa w Nairobi wiąże się ze stanem posiadania. Noc to czas przywłaszczeń.
W Dagoretti pilnują nas wojowniczy Masajowie. Poznać ich po wielkich dziurach w małżowinach i kocach w charakterystyczne wzory, którymi okrywają się na noc. W niedzielę jeden z nich przebiera się za pastora, wkładając odświętną szatę i zdezelowany różaniec z kremowego plastiku. Uśmiechając się pokazują wyrwane zęby. Towarzyszy im płowa suczka ze szczeniętami, z którą dzielą legowisko na ziemi. Podobno boją się ich nawet policjanci. Śmierć im nie straszna.
Przyglądam się ludziom w ich codziennej podróży między tradycją a technologią i religią, którymi się zachłystują. Przedstawiciele poszczególnych plemion „kamuflują się”, nosząc te same ubrania. Pozorne zawieszenie broni. Trwa walka o pozycję w społeczeństwie, które błyskawicznie się rozwarstwia. Przy pierwszym oglądzie mieszkańcy slumsów i zamożnych dzielnic willowych odróżniają się od siebie głównie jakością noszonych butów. W uboższych dzielnicach bieda jest wprawdzie barwniejsza, ale ten kolorowy naskórek skrywa gorzki miąższ. Kenia, kraina soczystych mango, bananowców, tłustych avocado i srebrnych liści skuma weeky to jednocześnie miejsce, gdzie większość ludzi pracuje nawet po 15h dziennie bez szansy na zdecydowaną zmianę statusu materialnego. Przetrwają tylko najsilniejsi.
Nairobi jawi się miejscowym jako miejsce przemian z Kopciuszka w Rockefellera. Miejsce bardzo nobliwe i pobożne, sądząc po ilości kościołów. Bóg, do którego można się zwrócić, głaszcze kędzierzawe czupryny maluczkich.
Dziękując za pomoc błogosławi mnie żebrak, nauczyciel, przechodzień.
W przepięknym Hippo Valley, rajskiej oazie wśród bezkresu sawanny, do której zabrał nas Sao Junior, spotkałyśmy małe dzieci. Zanim przekonałyśmy je do siebie (kuja hapa mtoto mzuri), minęło pół dnia, ale kiedy już zniknął dystans, z ciekawością przyglądały się naszym włosom, paznokciom, dziwnej jasnej skórze i przytulając się, bawiły się z nami w łapki.
Tymczasem dzieci w Dagoretti Primary School nie miały żadnych oporów, przyzwyczajone do obecności mzungu, szybko zaczęły odwzajemniać moje uśmiechy, rzucane ukradkiem znad stosu zeszytów, które dla nich sprawdzałam. Niebawem zamieniłam pracę asystenta nauczyciela na warsztaty z dziećmi. To niewiarygodne, że można sprawiedliwie podzielić dwa bloki z kolorowymi arkuszami między dwadzieścia pięć dzieci i sprawić, żeby każde z nich wykonało dwie kompozycje z figur geometrycznych na osobnych kartkach. To jedno z nielicznych zadań, gdzie dzieci, dzięki zmianie sposobu podejścia, mogły się wykazać kreatywnością. Z moich obserwacji wynika, że kenijski system nauczania opiera się głównie na repetycji i mechanicznym zapamiętywaniu. Ograniczony dostęp do podręczników i materiałów edukacyjnych sprawia, że dzieci koncentrują się na rozwiązywaniu testów, przepisywanych z tablicy do wymiętych zeszytów, czasem zupełnie bez zrozumienia. Nawet jeśli każdy uczeń dysponuje własnym ołówkiem, kifutio (gumka) jest do wspólnego użytku. Zdarza się, że wydatek w wysokości 10 szylingów kenijskich (100 szylingów to około 4 zł), za które można kupić najtańszy zeszyt, przerasta możliwości rodziców. Być może ze względu na koszty materiałów plastycznych i piśmienniczych, zajęcia artystyczne zostały wykreślone z programów nauczania na każdym szczeblu edukacji. Tymczasem pobudzenie wyobraźni wizualnej wzmacnia proces kojarzenia i może ułatwić dzieciom naukę angielskiego, języka, w którym wykładanych jest większość przedmiotów, począwszy od przedszkola (Baby Class, Nursery, Pre Units, gdzie uczą się dzieci od trzeciego roku życia), a na ósmoklasistach kończąc.
W trakcie geometryczno-plastycznych zajęć, które prowadziłam z dziećmi, w każdej z podgrup można było przyuważyć prowodyra, małego pomysłodawcę zestawień kształtów, stanowiących dopiero co odkryty kod wizualny, który kopiowały pozostałe dzieci. W obliczu wyzwań, niektórzy uczniowie potrafili także z własnej inicjatywy wykroczyć poza utarty schemat postępowania, jeśli tylko nadarzyła się ku temu sposobność. Wzajemna nauka poprzez zabawę okazała się równie przyjemna, co pożyteczna, a jednocześnie dramatycznie kontrastowała z ich międzylekcyjną aktywnością, ograniczającą się do zabawy kamieniami, piłką skleconą z woreczków foliowych i naprędce wymyślanych gier muzyczno-ruchowych. W tej sytuacji najdrobniejsza zmiana w ich żmudnej codzienności okazała się niemal egzotyczną przygodą, a każdy ścinek papieru czy zużyte opakowanie po kleju, skarbem, który chowa się do skarpety.
Jednocześnie, poza problemami materialnymi i odmiennym od europejskiego podejściem do organizacji pracy w szkole, dzieci w Dagoretti nie różnią się zbytnio od równie (rozbrykanych i ciekawych świata) rówieśników z Europy. But their English is really impresive. Już czwartoklasiści prowadzą płynną rozmowę w języku angielskim. Sprawdzając ich zeszyty, powtarzam podstawy gramatyki. Kiedy któreś z dzieci wymiata z klasy sypką ziemię wraz ze śmieciami, w powietrzu unoszą się tumany rudego pyłu, który pokrywa drewniane ławki, ściany z blachy falistej, otwarte plecaki z second handu i trzymane w nich miski na kizeri.
Po bezkresie sawanny i pięknie dzikich zwierząt, nadszedł czas na spotkanie z wszelkimi ograniczeniami i możliwościami, jakie niesie ze sobą dzika ekspansja Nairobi.
(AP)
Afrykańska młodzież o białych
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/afrykanska_mlodziez_o_bialych_105559.html
Centrum Nairobi nie zrobiło na nas najlepszego wrażenia; jest pełne samochodów, spalin i hałasu. Spędziłyśmy więc tam mało czasu, a do domu wracałyśmy rozklekotanym matatu. Ledwie się poruszaliśmy: trzy pasy jezdni były całkiem zakorkowane. Dzięki temu, że raczej staliśmy niż jechali, mogłyśmy spokojnie przyjrzeć się sprzedawcom wędrującym między sznurem samochodów oferując banany, jabłka, orzechy czy skarpety. Ponad naszymi głowami na drzewach siedziały marabuty.
W sobotę po południu poszłyśmy z Anią na spacer po okolicy. Pod drzewem niedaleko domu siedziało dwóch starszych muzułmanów. Uśmiechali się do nas, więc przystanęłyśmy i chwilę z nimi rozmawiałyśmy. Byli niezwykle pogodni, żartowali, wypytywali, czym się zajmujemy i co robimy w Nairobi. Jeden z nich pochodzi z Somalii; jako że państwo to było niegdyś rządzone przez Włochów, mężczyzna płynnie posługiwał się tym językiem. Śpiewał dla nas po włosku i po somalijsku. Opuściłyśmy ich dopiero, kiedy ruszyli na modlitwy do meczetu.
Niedzielę spędziłyśmy w Hippo Valley. Pojechałyśmy tam z Sao Juniorem, po drodze obserwując zebry, antylopy gnu i gazele Thompsona. Jechaliśmy przez sawannę skąpo porośniętą roślinnością, lecz dotarliśmy do raju. W Hippo Valley nie ma hipopotamów, są za to piękne, kilkunastometrowe drzewa bugenwilli, krzewy korony cierniowej, małpy i nietoperze. Jest przepięknie! Spotkałyśmy tam dwie kobiety z dziećmi, z nimi też spędziłyśmy większość czasu. W drodze powrotnej do domu widziałyśmy żyrafy i stada krów pędzonych przez Masajów na tereny parku National Park of Nairobi.
Od poniedziałku pracujemy w Dagoretti Primary School. Ja przed południem pomagam w klasie przedszkolaków, która składa się z trzech grup: 3-latki, 4-latki, 5-6-latki. Wszystkie mają zajęcia w jednej sali; po południu pomagam w matematyce i angielskim dwójce uczniów z klasy czwartej. Ania zajmuje się drugoklasistami. Zadziwiające, że już przedszkolaki mówią w dwóch językach: głównie w suahili, ale co nieco rozumieją już angielski. Liczą, śpiewają po angielsku, codziennie uczą się nowych słówek. Chłopcy z najstarszej grupy całkiem nieźle się porozumiewają, czasem są tłumaczami między mną a najmłodszymi.
Dzieci wołają do mnie „teacher” (nauczyciel) albo „mzungu”, co znaczy „biała”. Są bardzo otwarte; tulą się, podają dłoń na powitanie, próbują ciągle być blisko, proszą, by wziąć je na ręce, dotykają naszych włosów. Prawie wszystkie dziewczynki mają takie same fryzury – drobniutkie warkoczyki na całej głowie, chłopcy są krótko ścięci. Dziś grałam z nimi w piłkę nożną; radzę sobie z dziewczynkami, ale chłopcy biją mnie na głowę.
Wszystko wgląda podobnie jak u nas – dzieci zachowują się tak samo, tak samo się rozwijają (czy polskie pięciolatki potrafią dodawać i odejmować w zakresie 1-10?), tak samo potrzebują ciepła. Tylko warunki materialne są inne: szkoła jest zbudowana z blachy falistej, która niestety nie jest już w najlepszym stanie. Klasę od klasy dzieli sklejka, która nie sięga do sufitu, słychać więc zajęcia z klas sąsiadujących. Podłogi są betonowe, w klasach panuje półmrok (wygląda na to, że w salach brak elektryczności). Toalety stoją na zewnątrz – za drewnianymi drzwiami są dziury w podłodze, z których wydobywa się nieprzyjemny zapach. Jeśli jest zimno (a jest zimno, zwłaszcza rano – Nairobi leży na wysokości 1660 m n.p.m. i właśnie jest tu zima), to nic nie czuć, jednak koło południa klasa przedszkolaków pełna jest odoru.
Muszę jeszcze wspomnieć o jedzeniu – nigdy jeszcze nie jadałam TAK. W ciągu dnia są dwa ciepłe posiłki: lunch i kolacja, a każdy z nich składa się najczęściej z pięciu potraw spośród: ugali (z mąki kukurydzianej), skuma weeky (charakterystyczne w smaku liście podawane na różne sposoby i na różne sposoby łączone z innymi liśćmi), grochu, kizeri (fasolka z kukurydzą), świetnie doprawionego gulaszu z mięsem, szpinaku, gotowanych bananów (z dodatkiem pomidorów, cebuli i curry), ryżu czy ziemniaków, a do tego zawsze zimny sok ze świeżych mango!
(EW)
15-17 lipca
Po sporej dawce stresu tuż przed wylotem z Polski (zbiegiem niekorzystnych okoliczności Ania ledwie zdążyła na czas; ja w czasie, kiedy ona przebijała się przez Warszawę, błagałam kobietę przy odprawie, żeby jednak czekała) udało nam się wsiąść w samolot do Istambułu, a potem (znów cudem, ponieważ między jednym lotem a drugim miałyśmy 15 min na przebiegnięcie całego, nieznanego nam, lotniska) w samolot do Nairobi. Z lotniska odebrał nas Sao Gamba Junior oraz Kennedy. Sao jest synem pani Joanny Gamba, która gości nas w swoim domu, oraz Sao Gamby, kenijskiego malarza, rzeźbiarza i filmowca.
Jest cudownie! Tutejsze owoce i warzywa smakują jak nigdy wcześniej, czuć specyficzny słodkawy zapach Afryki, ludzie są przyjaźni i mam nadzieję, że nie uda nam się poznać Nairobi od strony, o której sporo w przewodnikach: jako miejsca niebezpiecznego. Byłyśmy dzisiaj w Muzeum Narodowym obejrzeć prace Sao Seniora, które mają być tam wystawione, a które wcześniej Ania będzie odnawiać. Widziałyśmy przed Muzeum wzruszające grupy małych dzieci, ubranych w jednakowe mundurki i nie możemy już doczekać się pracy z nimi. Jutro rano spotykamy się z Davidem.